Andrzej Pitoń-Kubów
wiersze, teksty z archiwum
O SOBIE · Na nieludzkiej ziemi

Wpadali o świcie, wyciągali z domów i tak ludzie szli przed siebie. Nikt nie wiedział dokąd, tylko w trakcie długotrwałej jazdy podejrzewał, że daleko … Bydlęce wagony, w których było ciasno i brakowało zwykłego powietrza – koła toczyły się torem. Bród i zaduch w wagonach ściągnęły wszy, po krótkim czasie pojawiły się wszędzie, u każdego w ubraniu, by zabić dumę w niewinnym człowieku.

Tam gdzie ślad śnieg zaciera. Na zmarznięte słowa nikt nie odpowiada i nawet echo milczało jak zaklęte. Gdzie na powieki spadał ciężar trudu niebywały. Serce coraz wolniej i wolniej uderzało bo mróz wbijał pazury głęboko za skórę. Cóż taka marna ludzka istota w tej oziębłej, rozległej krainie, mogła znaczyć, skoro nogi i ręce w mig od zimna zdrętwiałe się stają. To bezduszna kraina odwiecznej grozy i wielkiej rozpaczy, gdzie nawet drzewa tęgie stojąc na mrozie, umierają.

Los okrutny rzucał ludzi w tę nieludzką ziemię, gdzie żadna mapa drogi nie wskazała, gdzie często resztki po człowieku, zgłodniała zwierzyna po lesie zbierała. Gdzie wilk albo niedźwiedź przeziębionym głosem zawarczał, zaryczał, przechodząc obok zamarzniętych kości.

Płatki śniegowe lecą z nieba, wiatr je porywa, by tańczyć z nimi po bezkresnym lesie.
W pobliżu ścieżki usnęła niewielka usypana mogiła, przykryta bólem i białą pierzyną. Takich grobów jest więcej na okrutnej ziemi, bo śmierć nie boi się mrozu, ani śniegu. Istnieją trakty wybudowane na ludzkich szkieletach i ciche zakątki, o których nawet Bóg nie wie.
Kary zesłania miały różne oblicza. Przymusowa praca w kopalniach, przy budowie linii kolejowych czy też w okolicznych zakładach przemysłowych.

Było ciężko, ponuro i smutno. Codziennie szli pod przymusem, by zmierzyć się z losem, który zawiódł biedaków w krainę okrutną. Srogi wiatr i bat świstał nad ich marnym losem i mróz odmrażał im palce u nóg. Codziennie szli w bezkresną dal, o łyku wody i przypalonej brukwianej zupy z odrobiną kaszy. W nieznanym kierunku szli, na pewną śmierć, tłumiąc w piersi ból i żal.
Ilu z nich przetrwało, oszacować trudno, Bóg jedyny wie jak tam umierali.

Deportowani Podhalanie trafiali do łagrów rozlokowanych na obszarze ZSRR, przeważnie na Syberię - Bajdajewka, Nowosybirsk, Anżero-Sudżensk, Krasnojarsk, Prokopjewsk, Stalińsk, Kemerowo, Irkuck, do Kazachstanu - Karaganda, Dżezkazgan, Akturbińsk.
Wśród zesłańców było także dużo górników z Górnego Śląska, osób wykwalifikowanych zatrudnionych w przemyśle węglowym, a tu potrzebnych do eksploatacji węgla z tutejszych kopalń.
Niewątpliwie w największym stopniu deportacje dotknęły mieszkańców tej części Górnego Śląska, która przed wojną znajdowała się w granicach Niemiec, zwłaszcza z terenów byłego pogranicza polsko-niemieckiego. Najwięcej osób wywieziono z powiatów: bytomskiego, gliwickiego, zabrzańskiego, strzeleckiego.
Dla powojennych radzieckich władz wojskowych, jednym z argumentów przyzwalających na internowania stał się aspekt narodowościowy. Górale po niesławnej na Podhalu akcji Goralenvolk, byli generalnie postrzegani jako „element germański” i ci którzy w jakiś sposób narazili się nowej sowieckiej władzy, podlegali wywózce na przymusowe roboty w głąb ZSRR.

Wroga działalność nowych sowieckich władz przeciwko jakimkolwiek działaczom społecznym i samorządowym z lat międzywojennych jak również i powojennych była rozpowszechniona na terenie całej Polski, kierowana częstokroć czynnikami odgórnymi. Ludzie ci niby mieli na celu przemocą usunąć organa nowej władzy ludowej - ustanowionej „dla dobra narodu”, zagarnąć im władzę, a tym samym próbować zmienić nowo narzucony ustrój Ludowego Państwa Polskiego.
Trzeba było ich jakoś zdyskredytować i jak najwcześniej zlikwidować. Chcąc znaleźć i wykazać rzekomą prawdę, nie wykluczało się możliwości bandytyzmu czy nawet jawnych zbrodni. Już z samej treści uzasadnienia widać, że był to typowy proces polityczny.
Co mieli robić tacy upodleni obywatele, gdy nie pozwolono im publicznie bronić prawdy, wskazać sprawców doznanego zła, którymi niejednokrotnie były właśnie władze bezpieczeństwa, czynniki partyjne PPS i NKWD.

...Aby rozwinąć bieg wydarzeń...
29.I.1945. oddział Macniewa, podzielony na trzy zasadnicze grupy pod dowództwem Tkaczenki, Koszkina i Langowa oraz Gołubiewa, wtargnął z trzech stron do Zakopanego. Miejscowa ludność przyjęła wejście sowietów spokojnie, nawet z zadowoleniem, jako zapowiedź końca wojny. Najbardziej zagorzali Niemcy oraz zwolennicy reżimu hitlerowskiego dali stąd w porę drapaka.
Wróćmy jednak do początku. 1 września 1939 roku około godzin 14. Zakopane zostało zajęte przez zmotoryzowane oddziały niemieckie i słowackie. Od 2 września 1939 roku administrację wojskową w stolicy polskich Tatr sprawowały jednostki słowackie.

Po wycofaniu się w połowie września oddziałów naszych południowych sąsiadów rozpoczęły się niepodzielne rządy niemieckiego okupanta. Istniał nawet pomysł, aby Podhale przekazać Słowacji, podobnie jak niedaleką Orawę i Spisz. Ostatecznie jednak pozostały one pod kontrolą hitlerowską. Niemcy zajęli wszystkie sanatoria, domy wypoczynkowe, najlepsze mieszkania i wille, a przestrzeń publiczną poddano germanizacji.
Nowy Targ przemianowano na Neumarkt.

W Zakopanem zmieniono nazwy ulic: Krupówki przemianowano na Hauptstrasse, obok pojawiła się Giewontstrasse, Tatrastrasse, Krakauerstrasse, Sprungschanzenstrasse. Nową nazwę Sonnenbergalpe otrzymała Gubałówka.
Miejsce dotychczasowych polskich turystów zajęli pod Tatrami niemieccy rekonwalescenci ranni w kolejnych kampaniach Wehrmachtu. Chętnie zjeżdżali tu także pracownicy okupacyjnej biurokracji oraz aparatu represji wraz z rodzinami. Z czasem Zakopane stało się jednym wielkim niemieckim szpitalem i ośrodkiem rekonwalescencji.

Dzieje Podhala w czasie trwania II Wojny Światowej pełne są elementów heroicznych; działalności kurierów tatrzańskich, grup konspiracyjnych czy też oddziałów partyzanckich. Codziennie polska ludność okolic Zakopanego i Nowego Targu musiała radzić sobie z trudem życia pod niemiecką okupacją. W czasie całej wojny jeden z zesłanych później wraz z moim ojcem na przymusowe roboty w głąb Syberii - Józef Krzeptowski-Ujek 58 razy przechodził z Zakopanego do Budapesztu przez Tatry.
Punktami wyjściowymi dla kurierów na Podhalu były głównie Zakopane, Chochołów i Waksmund. Z Zakopanego kurierzy wędrowali najczęściej przez Tatry - np. przez Przełęcz pod Kondracką Kopą lub przez Tomanową Przełęcz do Doliny Cichej – w zimie na nartach, z Chochołowa przez Tatry lub przez Orawę, a z Waksmundu przez Spisz. Przez Słowację kurierzy czasem podróżowali koleją, częściej autami (z zaufanymi Słowakami), nieraz piechotą, a na terenie Węgier zwykle koleją.
Po wojnie Józef Krzeptowski, jak wielu polskich patriotów, został wywieziony na Sybir. Konkretnie do łagru sowieckiego we wsi Bajdajewka pod Nowokuznieckiem w krainie ałtajskiej na Syberii. W czasie wojny Nowokuznieck nazywał się Stalińsk i leżał w obwodzie kiemerowskim.
Józef Krzeptowski - jak i pozostali mieszkańcy Kościelisk, w tym mój ojciec, Stanisław Pitoń-Kubów oraz jego brat Władysław ... to byli twardzi górale - nie dali się złamać enkawudzistom i po 3 latach ciężkich robót, w 1948 roku powrócili do rodzinnych Kościelisk.

Po zakończeniu działań wojennych pełnię władzy na obszarze Podhala tymczasowo przejęły radzieckie organy wojskowe. W miastach, wsiach, zakładach przemysłowych i ważniejszych węzłach komunikacyjnych utworzono komendantury wojskowe.
Niezależnie od nich swoją działalność rozwinęły oddziały NKWD oraz funkcjonujące w jego ramach specjalne grupy kontrwywiadu Smiersz (Smiert szpionom - śmierć szpiegom), których zadaniem było oczyszczenie zaplecza ich działań z tzw. „wrogiego elementu”.
Żołnierz i urzędnik sowiecki stał się obecnie synonimem zła u ludności polskiej, która na niego czekała, jako na wyzwoliciela.

Podstawę prawną wywózek do ZSRR w 1945 roku stanowiły zarządzenia utworzonego w czerwcu 1941 roku Państwowego Komitetu Obrony. Jego przewodniczącym był Józef Stalin, a stanowisko zastępcy piastował Wieczesław Mołotow.
Więzienie Montelupich w Krakowie. Zaraz od wkroczenia Armii Radzieckiej w 1945 w budynku urządzono ciężkie więzienie Urzędu Bezpieczeństwa i NKWD, przez które przeszło kilka tysięcy polskich obywateli, żołnierzy, głównie z Armii Krajowej oraz WiN, z których część wywieziono w głąb ZSRR na zesłanie.

Wraz z przesuwaniem się frontu rozszerzał się zasięg terytorialny działań grup operacyjnych NKWD. W lutym 1945 roku w związku z wkroczeniem Armii Czerwonej zaostrzono „działania antydywersyjne”. Jednocześnie Państwowy Komitet Obrony podjął decyzję o wywózce mężczyzn zdolnych do pracy fizycznej i noszenia broni w przedziale wiekowym od 17 do 50 lat. Traktowano ich jako jeńców wojennych i kierowano do łagrów, obozów jenieckich NKWD.

W marcu 1945 roku na drewnianej wiejskiej tablicy ogłoszeń pojawił się plakat radzieckich władz wojskowych wzywający mężczyzn do stawienia się w wyznaczonych miejscach zbiórki. Zgodnie z treścią afisza mieli oni być wykorzystani do prac porządkowych. Zgłaszającym się nakazano zabranie z sobą przyborów toaletowych, dodatkowej odzieży, koców oraz wyżywienia na okres dwóch tygodni. Osobom uchylającym się od tego obowiązku groził sąd wojenny.

Równocześnie nowo powstałe służby porządkowe MO i NKWD dokonywały aresztowań w domach. Wiele zatrzymań było wynikiem złośliwych donosów sąsiadów lub innych osób postronnych. Wśród internowanych znaleźli się przedwojenni działacze kościeliskiej gminy oraz straży pożarnej. Zgłaszających się na wezwanie, albo tych bardziej opornych, siłą doprowadzonych, przetrzymywano czasowo w rozmaitych siedzibach komendantur wojennych, aresztach, piwnicach urzędów gminnych, budynkach szkolnych itp.
Stąd internowani byli kierowani do obozów zbiorczych w Nowym Targu, Nowym Sączu, Krakowie, Tarnowie, Rzeszowie, Sanoku.
Tam umieszczano ich na jakiś czas w obozach odosobnienia, bowiem różnica w rozstawie polskich i radzieckich torów, uniemożliwiała szybką wywózkę tysięcy osób.

Wreszcie zaczęto podstawiać wagony. Tam na wysokim nasypie stał „eszałon", składający się z najczęściej z 25 wagonów towarowych - tzw. „tiepłuszek".

( ... ) Z trudem wnieśliśmy nasze podręczne rzeczy do jednego ze wskazanych nam wagonów. Przy każdym wagonie znajdowała się oznakowana budka wartownika. Cały transport był pilnowany przez żołnierzy rozstawionych co kilkadziesiąt metrów.

Kolejnym naszym etapem miał być transport do Związku Radzieckiego.
Przed wywiezieniem do łagrów na Syberii, około miesiąca byliśmy przetrzymywani w najgorszych możliwych warunkach. Jak wiadomo, ludzie zabrali ze sobą najniezbędniejsze rzeczy, jakąś pościel, jedzenie. Okazało się jednak, że bagażu było o wiele za dużo. Pociąg nie mógł pomieścić wszystkich zgromadzonych, oraz ich bagaży.
Nagle nie wiadomo skąd pojawili się NKWD. Bezlitośnie wyrzucali z wagonów dobytek, zostawiając ludzi dosłownie z niczym. Pastwili się nad nimi tak, że cierpła skóra.
Zdawało się nam, że bestialstwo ... sprawia im ogromną przyjemność. Coraz bardziej podniecali się własnym okrucieństwem i widokiem skonsternowanego wystraszonego tłumu; upychając jednocześnie do wagonów jak najwięcej ludzi, jakby to były worki z tanim towarem. Napawali się ludzkim strachem Był to ich swoisty „debiut”, demonstracja siły i okrucieństwa.

Wreszcie pociąg ruszył, wyjechaliśmy ze stacji. Wśród podróżników wypatrzyliśmy wielu znajomych oraz aresztowanych wspólnie z nami kolegów z Kościelisk.
My z bratem byliśmy w złej sytuacji - w chwili wywozu, a zabrano nas podstępnie - nie mieliśmy z domu żadnych zapasów żywności ani odzieży.
Ludzie bez skrupułów rozpamiętywali o swojej niedoli, modlili się, śpiewali pobożne pieśni.
Przepełnione, zamknięte ryglem wagony, nagrzane słońcem, stawały się dusznym więzieniem, brakowało powietrza, jedynie noce, przynosiły czasową ulgę.
Nasz pociąg co jakiś czas się zatrzymywał. Raz krócej, raz dłużej. Sytuacja wciąż była niejasna. Dziś na postoju, nasze oczekiwanie trwało już czwartą dobę. Spadł zimny deszcz, pozostawanie pod gołym niebem w ulewie, stawało się nie do zniesienia. Wszyscy byli wyczerpani. Tam też, po raz pierwszy wydano po kilka bochenków chleba na wagon i dwa wiadra gorącej herbaty. Piątego dnia postoju, deportowanym kazano zgromadzić się w jednym miejscu. Z pewnością było tutaj kilkaset ludzi. Przeładowano nas do innych wagonów. I znów zaczynała się nasza, mozolna droga na wschód - gdzieś, gdzie przecinała się nie tylko granica górskiej i stepowej przestrzeni, ale i granica czasu, różnorodność społeczeństw, kultury oraz języka.

Rosja, zawsze była postrzegana przez Polaków jako kraina despotyzmu i tyranii, nieludzkiego wygnania oraz męczeństwa. Co więcej, Rosja była kojarzona w naszej powszechnej świadomości jako „Syberia”, często zwana – „nieludzką ziemią”.

Rankiem w ścianach towarowych wagonów i w wąskich szparach, prześwitach pod samym sufitem przenikało światło. W ten sposób ludzie wiedzieli, że zaczynał się nowy, kolejny dzień długiej, dalekiej podróży. Jechaliśmy już chyba ponad miesiąc, zdaje się, że nawet sześć tygodni, bo nikt nie był w stanie określić dokładnej daty.
Przez szpary wagonu ujrzeliśmy góry. To Ural, ktoś zawołał głośno z drugiego końca wagonu. A więc byliśmy już w Azji. W wagonie zapanowała apatia, brakło tematów do rozmów.
Dokąd oni nas wiozą? Na mijanych ruskich stacjach miejscowi ludzie pytali konwojentów, kogo wiozą ? Ci im odpowiadali: ... „niemieckich szpiegów".
Liczne były przypadki, że starsze rosyjskie kobiety, widząc nasz pociąg, żegnały się trzykrotnie znakiem krzyża, pochylając się nisko głowami ku ziemi. One widocznie doskonale znały rodzaj podążających we wschodnim kierunku transportów.
W każdym wagonie było mnóstwo ludzi, chyba ze wszystkich stron Polski - załadowanych bez względu na ich pochodzenie, poglądy i przekonania. Czy ktoś mógłby się przeciwstawić potężnej radzieckiej machinie władzy? Nie mieliśmy żadnego innego wyboru. To, co się z nami stało, trzeba było przyjąć jako rzeczywistość.
Podczas kilkutygodniowej podróży w głąb ZSRR ludzie umierali z głodu, zimna, chorób i wyczerpania. Tych zaś, którym udało się przetrwać podróż, wkrótce czekały nędza i wycieńczająca, niewolnicza praca.
W wagonie dokuczało nieznośne zimno. Pieca żadnego nie było. Pewnie ze względu na bezpieczeństwo pożarowe, przecież spaliśmy na słomie. Przemarzaliśmy do szpiku kości, układaliśmy się do snu nie rozbierając się. Ogrzewaliśmy się własnymi ciałami. Zupełnie obcy ludzie, wcześniej nieznający się, chcąc nie chcąc w czasie podróży zbliżyli się do siebie.

Wszyscy wspierali się jednakowo. W wagonie miało być 24 osoby, czyli tyle, ile przewidywało rozporządzenie NKWD, ale rzeczywistość była zupełnie inna. Wagony były tak przepełnione, że nie było można siedzieć, a co dopiero leżeć. Istniejące punkty rozporządzenia w ogóle nie były nigdy przestrzegane. W naszym wagonie nie było klozetu. Za potrzebą wychodzono na postojach między stacjami: ludzie kucali zaraz pod wagonami, nikt sie nie oddalał, każdy się pilnował, żeby, broń Boże nie zostać, gdyby pociąg nagle ruszył, tu trzeba by było zostać w szczerym polu. Mogło zasypać śniegiem i do wiosny by nikt człowieka nie odnalazł. Nikt się nie krępował, nikt nie odwracał wzroku od wypiętych wzdłuż torów gołych tyłków.

Wygłodniałymi ani chorującymi nikt się nie przejmował. Koła stukały opieszale, dzień za dniem mijał. Ludzie oswajali się z przeogromnymi radzieckimi przestrzeniami. Czasami pociąg zatrzymywał się w szczerym polu, aby doładować drewna, zagotować kipiatok ponieważ wrzątek był tutejszym ratunkiem na wszystko.
Czasami od przypadku, eskortujący nas żołnierze radzieccy wrzucali do wagonu bochenek czarnego chleba, którego sami nie byli w stanie skonsumować. Jak inaczej mogli pomóc?
Może sami nie wiedzieli, co przyniesie im jutrzejszy dzień. Oddawali posługę Stalinowi, swoim dowódcom honor i ukłony. Niekiedy długo staliśmy bezwiednie, zdarzało się, że ponad pół doby, ale nigdy nie wiedziało się o której godzinie pociąg ruszy, trzeba było zawsze mieć się na baczności. Pociągi jechały poza wszelkim rozkładem jazdy, nikt nikogo o niczym nie informował: ani pasażerów, ani konwojujących. Jak tylko zaopatrzyli się we wrzątek, musieli na łeb na szyję pędzić z powrotem do wagonu bo pociąg mógł ruszyć w każdej chwili.

Na jednej z postojowych stacji z około pięćdziesięciu wagonów, które wyjechały, zostało o połowę mniej. Oznaczało to, że wagony po drodze stopniowo odczepiano, a ich pasażerów pozostawiano w mijanych miastach i wsiach, albo gdzieś w nieznane przetransportowano.
Co było z nimi dalej nie wiadomo? Myśmy wciąż jeszcze czekali na swoją końcową stację przeznaczenia. Byliśmy brudni, niemyci, zaniedbani i głodni jak wilki.
Boże mój, jakże byliśmy głodni! Nieludzkie warunki transportu stały sie przyczyną śmierci wielu deportowanych, trudno określić ile bezimiennych mogił znajduje się wzdłuż szklaków kolejowych prowadzących do miejsc zsyłki.
Jechaliśmy jeszcze co najmniej dwie doby i zdawało nam się, że zmierzamy nieco na południe, po drodze odczepiono jeszcze dwa wagony, czyli zostało już tylko kilka wagonów, byliśmy jednymi z ostatnich pasażerów. Po kilku następnych godzinach nasz pociąg zajechał tak jakby na boczny tor, jak sie później okazało, było to nasza docelowa stacja Bajdajewka, dziś dzielnica pod Nowokuznieckiem - na Syberii. W czasie wojny, nazywała się Stalińsk w obwodzie Kiemerowskim. Kużnieck to była stara nazwa miasta Stalińsk, w Ałtajskiej krainie.
Mieliśmy za sobą ponad 6 tysięcy kilometrów trasy.
Radzieckie władze świadomie, kontynuowały dawną imperialną politykę. Wysyłały niebłagonadiożnych, wg nich - niegodnych zaufania Polaków tysiące wiorst od ich rodzinnych domów. Ale w odróżnieniu od zesłanych przez cara Polaków, w pełni świadomych powodów stosowanych wobec nich represji. Propaganda radziecka – zawsze przeplatając prawdę z nieprawdą – pracowała w taki a nie inny sposób.

(...) Doprowadzono nas do ogrodzonych baraków stojących na skraju lasu.W barakach czekały na nas trzypiętrowe prycze; pełno ludzi, nie było czym oddychać. Ogrzewania żadnego. Wilgoć. Wody nie było – istny raj dla wszy.
Razem z nami zadomowili deportowani: Polacy, Ukraińcy, Rumuni, Litwini, Żydzi – wszyscy tak zwani niebłagonadiożnyje", czyli nieprawomyślni, niegodni zaufania, z powodu podejrzanego pochodzenia. Wśród nas byli oczywiście i Rosjanie – więźniowie oraz zesłańcy skazani nie wiadomo za jakie grzechy, uznawani za niepewnych, chyba z powodów wyłącznie społecznych i politycznych. W obozach na terenie Syberii w tym czasie przebywało około 15 tysięcy osób,
tzw. „opornych” Polaków, opornych wobec nowej radzieckiej władzy.

Wg statystyk; w lutym 1947 roku w sowieckich łagrach i batalionach roboczych przebywało łącznie 10 652 obywateli polskich. Mówi o tym pismo Siergieja Krugłowa, zastępcy ludowego komisarza spraw wewnętrznych, wysłanego listownie do Józefa Stalina, Wiaczesława Mołotowa i Ławrentija Berii. Komendantem całego dystryktu był sowiecki pułkownik o nazwisku Masłobojew.

Po kilku dniach naszej obozowej aklimatyzacji pojawili się pierwsi „kupcy” - dyrektorzy kopalń, i przewodniczący kołchozów. Wybierali spośród nas tych, którzy nadawali im się do pracy. Początkowo skierowano nas kilkudziesięciu do budowy kanału odpływowego od rzeki Tom. Zaczęła się gehenna. Nadleciały setki tysięcy komarów, które obsiadły wszystkie odkryte miejsca na ciele i nielitościwie kąsały. Nie pomagało żadne opędzanie się od nich. Wróciliśmy do obozu z bąblami na ciele, zakrwawieni i opuchnięci. Miejscowi kołchoźnicy mówili, że nic się na to nie poradzi - trzeba się przyzwyczaić. Następny dzień był nieco ponury i chłodny.

Najpierw wzdłuż ciągnących się torów kolejowych, a następnie przez centrum prowadził nas sołdat z karabinem wymierzonym w plecy. Mój konwojent ponaglał mnie szturchańcami bagnetem w plecy, pokrzykując przy tym głośno: idi!, idi! ... Nie uznawano żadnych potrzeb fizjologicznych, ani nie pozwalano na żadne rozmowy. Na każdym kroku pouczano nas, m. in. że organizowanie zebrań i spotkań bez zgody NKWD jest surowo zakazane.

Warunki panujące w obozach były nieludzkie. Drewniane zbite niedbale z sękatych desek baraki nie posiadały żadnych wyposażeń. Początkowo spaliśmy na wyścielonych słomą albo igliwiem podłogach. Było ciasno i przeraźliwie zimno ... szczególnie zimą kiedy temperatura na zewnątrz spadała poniżej minus 40 stopni C. Niejednokrotnie trzeba było spacerować po nocy aby nie zamarznąć. Obozy, były silnie strzeżone. Wartownicy mieli do dyspozycji psy gończe. Próby ucieczek zdarzały się rzadko i zazwyczaj kończyły się niepowodzeniem.
Ze zbiegami władze obozowe postępowały bezwzględnie. Na oczach pozostałych współwięźniów byli dotkliwie bici, a następnie osadzani w karcerze, co najczęściej było jednoznaczne ze śmiercią. Ucieczka z łagrów położonych w głębi syberyjskiego imperium sowieckiego, ze względu na olbrzymie odległości i puste nie do przebycia przestrzenie, które musieliby pokonać uciekinierzy, miała niewielkie szanse powodzenia, a jednak kilkakrotnie dochodziło do takich ucieczek.
Już we wrześniu zaczęła się tutejsza zima. Przeskok był nagły: z upalnego lata, bez jesieni, od razu w mrozy. Wszystko dookoła było pokryte śniegiem.
W miesiącach zimowych słupek rtęci spadał do minus pięćdziesięciu stopni, szalały huraganowe zamiecie, które w kilka godzin usypywały dwu-, trzymetrowe zaspy śnieżne.
Śnieg zawiewał tory, obozy, magazyny. Transport materiałów, sprzętu i żywności do odległych, trudno dostępnych miejsc sprawiał ogromne problemy. Pokryte dziś śniegiem syberyjskie bezdroża latem znów zmieniały się w nieprzejezdne rozlewiska i bagna.

Tego roku w grudniu mrozy przekroczyły minus 50 stopni. Podczas sikania ... na śniegu przy ziemi ... w mig tworzył się sopel lodu. Przecież to tu był klimat kontynentalny – cechujący sie niezwykle upalnymi latami i bardzo niskimi temperaturami zimą.
Wigilię Bożego Narodzenia wszyscy nasi górale postanowili spędzić wspólnie w naszym baraku. Każdy przyniósł, co mógł. Nie zapomnę łamania się czarnym wyschniętym chlebem, zamiast opłatka. Po cichu nuconych ze łzami w oczach kolędy i i przekazywano sobie tylko jednego życzenie - byśmy mogli kiedyś cało i zdrowo wrócić do siebie, do Kraju - na Podhale.

Następnie jakiś czas pracowaliśmy w pobliskiej miastu kopalni węgla. Spośród Polaków przebywali tu także byli żołnierze Armii Krajowej, oraz górnicy z Górnego Śląska.
Była tu tylko jedyna droga, zabudowana długimi, drewnianymi barakami. Ani chodnika, ani jezdni. Wokoło - zima i biało, bielusieńko. W pobliżu rzeka i las ... otwarto tu kopalnię i unikalne górniczo-przemysłowe przedsiębiorstwo, które w żaden sposób nie przekładało się na dobrobyt i pomyślność tutejszych miejscowych robotników kopalni. Zarobki ich były marne i robotnicy otrzymywali nie pieniądze, lecz kartki na produkty spożywcze, które można było zrealizować w sklepach z cenami dowolnie ustalanymi przez radziecki zarząd kopalni.

Był mocno rozbudowany system kar finansowych, który zmniejszał dotkliwie i tak małe zarobki robotników. Pracowali po 12 godzin dziennie. Część z nich musiała iść na wojnę, z której już nie powrócili. Została tylko garstka tutejszych górników. Dla zachowania ciągu, zaistniała więc konieczność zatrudnienia kogoś, którymi byli głównie sprowadzeni ... tak jak my - łagiernicy.
Nic dziwnego, że niejednokrotnie uciekali z tego piekła, za co karano ich bezlitośnie.

Przeciętne racje dzienne stanowiły: półtorakilogramowy bochenek czarnego chleba na ośmiu ludzi, około pół litra różnego stopnia gęstości zupy z brukwi albo buraków ćwikłowych. Czarny niedopieczony chleb wywoływał w żołądku kwasotę. Uzupełnieniem była przegotowana woda, tzw. „kipiatok” wszystkie nasze rozmowy koncentrowały się wokół jednego tematu – jedzenia. Każdy, wciąż wspominał znane mu smakołyki, rozbudzając wyobraźnię i wywołujące u wszystkich dalsze spotęgowanie głodu. Przed każdym posiłkiem konwojenci zabierali kilku spośród nas do noszenia potraw. Stwarzało to szansę na wyżebranie u kucharza kawałka kości, oczywiście precyzyjnie oczyszczonej z mięsa. Niestety, przez cały miesiąc udało mi się ją zdobyć tylko jeden raz.

Powszechnie panowała wszawica. Oczywiście, że do spania kładło się w tym samym ubraniu, w którym wykonywało się najbrudniejsze prace.
Nieco później zdarzało mi się zdejmować na noc obuwie, które służyło wtedy za poduszkę pod głowę, a jednocześnie w ten sposób było zabezpieczone przed kradzieżą.

W ciągu pół roku stworzono nam trzykrotnie możliwość kąpieli, wtedy dopiero zdejmowało się z siebie ubranie. Nie było również mowy o jakiejkolwiek toalecie porannej, czy wieczornej z uwagi na bardzo słaby dostęp do wody. Któregoś dnia od rana zaczęto wyprowadzać nas w małych grupkach na wieś do kołchoźnej „bani”. Wyszliśmy z konwojentem w grupie dwudziestu osób. Łaźnia oddalona była o około dwa kilometry od obozu. Była to typowa syberyjska „bania”: palenisko z wielkimi kamieniami, które po rozgrzaniu zalewano wodą. Gorąca para wypełniała drewnianą izdebkę o małym okienku. W następnym pomieszczeniu przygotowane były drewniane cebrzyki z zimną wodą. Po mroźnej i nieprzespanej nocy maksymalne rozgrzanie organizmu w parze, podziałało znakomicie. Czuliśmy się jak nowo narodzeni.
Cały teren obozu był ogromnie zabłocony. Plac oświetlony był reflektorami z narożnych budek wartowniczych. Każde zbliżenie do drutów groziło, jak uprzedzono, zastrzeleniem. Nic innego jak życie obozowe. Wczesna pobudka, kolejka do „kipiatoku” i po kromkę chleba, wymarsz do pracy na dwanaście godzin dziennie, z jednogodzinną przerwą obiadową.

Na obiad była rzadka kasza o różnie stężonej zawiesinie. Wieczorem długotrwałe apele ze staniem na baczność i doliczaniem się obecnych, którą prowadzili wartownicy grup.
Sporo było Ukraińców, trochę Czechów, kilku Rumunów i jeden był chyba Włoch.
Temu ostatniemu bardzo współczułem. Nie wiadomo jakim cudem się tutaj znalazł. Liczył około trzydziestu lat i nie znając tutejszego języka w żaden sposób nie potrafił nawiązać jakiegokolwiek kontaktu z pozostałymi współwięźniami. Przez to był szczelnie odizolowany od pozostałych. Przebywał najczęściej zupełnie sam, przesiadując po kątach lub włócząc się samotnie po obozie. Pracował przy budowie nowej bocznicy kolejowej w bliskim sąsiedztwie łagru. Przez jakiś czas pracowaliśmy razem. Jako normę dla nas obu ustalono wykopanie ośmiu metrów sześciennych ziemi i przeniesienie jej na nosiłkach oraz rozsypanie na nasypie kolejowym. Nie znali, nie używali tutaj popularnych na całym świecie taczek.
Była to praca mordercza, zwłaszcza, że od pół metra w głąb panowała wieczna zmarzlina.
Niewykonanie normy groziło znacznym uszczupleniem i tak skąpej racji żywnościowej.

Bracia Stanisław i Władysław Pitoniowie jakiś czas pracowali w kopalni węgla, w kamieniołomie oraz przy wyrębie lasu, w bardzo trudnych klimatycznie warunkach.
Łagiernikom towarzyszyły wyniszczające zdrowie warunki, oparte na sile fizycznej i prymitywnych narzędziach. Wyposażeniem każdego górnika był kilof, łopata o bardzo krótkim stylisku, lampa i krótki drewniany stempel. Transport węgla od przodku aż na powierzchnię odbywał się prymitywnym sposobem - ręcznym. Dzień pracy w łagrze nie ograniczał się do ośmiu godzin, a tydzień do sześciu dni. W niedziele i święta więźniowie byli wykorzystywani do tzw. lżejszych prac, na przykład do porządkowania terenu obozu. Nierzadko podczas choroby, albo w dzień wolny od pracy otrzymywali zmniejszone racje żywnościowe. O panującym w łagrach głodzie świadczyła waga łagierników.

Ojciec, przechodząc obok kuchennych pomieszczeń, gdzie składowane były skrzynki z nędzną żywnością, został przyłapany na kradzieży dwóch zmarzniętych marchwi. Za karę został przeniesiony do obozu o zaostrzonym rygorze i do pracy przy wyrębie lasu. Głód był stałym towarzyszem życia w łagrze. Nie zaspokajały go niedostateczne porcje chleba, rzadkiej zupy z pastewnych brukwi czy rabarbaru czasami przesolonych ryb.

Kiedy ojciec po trzech latach poniewierki, w 1948 roku, wrócił do rodzinnego Kościeliska, ważył 48 kg przy 174 cm wzrostu. Chorował, zamknął się w sobie i nie chciał wspominać tamtych wydarzeń. Efekty tego rodzaju nadludzkiej eksploatacji ujawniły się bardzo szybko.

U coraz liczniejszej grupy więźniów zaczęły się pojawiać puchliny głodowe. Występują one przy niedoborze białka. Patologia ta była okrutna i z reguły doprowadzała do rychłej śmierci. Puchlina dotyczyła głównie dolnych partii ciała, które rozrastały się do niewiarygodnych rozmiarów. Kończyny dolne osiągały grubość słupów telegraficznych. Tak zdeformowane sylwetki ludzkie, podpierające ściany baraku, lub wlokące za sobą ołowiane nogi do wracza (lekarza), który miał dyżur w okolicy malutkiego szpitalika. Drugim niebezpiecznym schorzeniem była biegunka. Wszyscy unikali kontaktu z osobami na nią cierpiącymi.

Osoby takie przebywały w zbitej na wartko z desek - izolatce, śpiąc na gołej ziemi gdzie do kąta rzucono im okłacek zmarzniętej i mokrej słomy. Po jakimś czasie do izolatki wprowadziły się wszechobecne szczury. Przychodziły, grzebały w słomie, żeby zabrać wszystko, cokolwiek z organicznych środków było dostępne. Początkowo ludzie tam przebywający odczuwali wstręt. Trudno było zasnąć, gdy one buszowały wokoło.
Dla rekonwalescentów zajęciem było przebieranie zmarzniętych ziemniaków, marchwi i brukwi z kopca, których i tak większość nadawała się do wyrzucenia. Czasami udało się ukraść kilka sztuk ziemniaków i schować do nogawic, które były na dole związane. Niektóry strażnik przymykał oko na taki incydent. Dobytkiem takim dokarmialiśmy się nocami, potajemnie z kolegami.
Wieczorem po ciężkim letnim 12-, 13-godzinnym dniu pracy, człowiek walił się do swojej pryczy, ale trudno było zasnąć, bo wtedy o sobie dawały znać wszy, które dokuczały wszędzie i nie przebierając wszystkim, była ich plaga. Skóra w pachwinach i pod pachami była czerwona, cała w stanie zapalnym, z licznymi opuchlinami. Nie było szansy ani metody aby się ich pozbyć. Kiedyś wracaliśmy z pracy obok spokojnie płynącej rzeczki. Któryś z Ukraińców zaproponował kąpiel. Strażnik wyraził zgodę. Kilku odważnych wskoczyło nago do wody. za nimi wskoczyliśmy my Polacy. Nagle zaparło mnie, zgubiłem oddech, bo woda była lodowato zimna. Dno rzeki sięgało przecież wiecznej zmarzliny, więc wszyscy, niemal równocześnie, jak poparzeni wyskoczyliśmy na brzeg. Niekiedy pilnujący nas „ruscy” opiekunowie, to w większości byli tutejsi Chakasi; to ludzie pochodzenia ałtajsko-mongolskiego, mówiący łamanym rosyjskim.
Kierując się chyba wygodnictwem, zaczęli wyręczać się w procesie nadzoru niektórymi, chętnymi do tego więźniami. Spełniali oni funkcję „kapo”, przejmując od strażników szereg obowiązków. Szczególnie dawał się we znaki trzydziestoletni Ukrainiec, mówiący biegle po rosyjsku - Wasyl. Chcąc się przypodobać strażnikom krzyczał, biegał, zapędzał wszystkich do roboty, a niejednokrotnie bił batogiem. Pewnego poranka, urządziwszy jak zwykle krzykliwą pobudkę, biegał rozdzielając razy co oporniejszym we wstawaniu. Ustawiliśmy się w dwuszeregu przed barakiem. Zabrakło jednego więźnia naszego, około pięćdziesięcioletniego górnika z Zagłębia Śląskiego, który sypiał plecy w plecy ze mną. Był to bardzo spokojny, życzliwy i sumienny człowiek, który swym zachowaniem nikomu nie wadził i był bardzo zdyscyplinowany. Rozwścieczony Wasyl wbiegł z kijem do naszej ziemianki. Rozległy się razy, szarpanie za ubranie. Po chwili Ukrainiec wrócił z rozgoryczoną miną. Ślązak nie żył.
Tak więc przespałem noc przytulony do zwłok. Czułem się niemal współwinny jego śmierci – przespałem czas jego umierania – czas, w którym mogła mu być potrzebna moja pomoc.

Wśród składu łagierników z następnego baraku, znajdowała się grupka Polaków z okolic Rabki z rosłym i mocnym jak tur - dwudziestoparoletnim Wilkiem (Wilhelm) na czele. Jak twierdził - w obozie znalazł się chyba za to, że nosił takie niby - niemieckie imię
„Kapo” Wasyl, swoim chamskim postępowaniem zalazł niemal wszystkim za skórę. Już nawet pilnujący nas „ruscy” dozorcy przestawali go akceptować za jego nadgorliwość.
W końcu i on przeholował. Pewnego dnia na przeciwległym od torów kolejowych skarpie pracowała grupa łagierników pod nadzorem Wasyla. Jak zwykle rychliwy, na lewo i prawo obficie rozdzielał razy swoim sękatym kijem. Kilkakroć uderzył nim Wilka. Ten jednak nie pozostał mu dłużny. Rozgorzała walka na serio. Najpierw Wasyl, swoim kijem młócił po ciele Wilka, ale wnet role się odwróciły. Wilek, złapał za kij i wyrwał go z rąk Wasyla. Kierowany nienawiścią, zachęcany przez współwięźniów – omotał swojego prześladowcę i teraz on zaczął wymierzać sprawiedliwość, okładając gdzie popadło, po głowie, po plecach, po nogach i pięściami po twarzy. W wyniku potyczki Wasyl, stracił dwa przednie zęby. Padł na ziemie zakrwawiony. Po małej chwili do słaniającego się na nogach Wasyla, doskoczyło kilku spośród łagierników, bo każdy pragnął upokorzenia swojego prześladowcy.

W tej sytuacji jedynie strzały w powietrze oddane przez jednego ze strażników pomogły Ukraińcowi uratować życie. Powędrował do szpitala obozowego i znikł nam z oczu na zawsze. Wilek, otrzymał karę trzygodzinnej „stójki”. Dzięki jednak jego dzielnej postawie nikt już więcej w naszej grupie nie wyrósł na „kapo”.
Wciąż żądano od nas wykonywania normy.
Każdy z nas z domu wyniósł nawyk spełniania powierzonych mu trudnych obowiązków, ciężkiej, czasami ponad siły pracy fizycznej, chociażby właśnie w tutejszej kopalni węgla.
To też i tutaj nikt z nas się nie oszczędzał, zarówno w nadziei przyśpieszonego powrotu do domu, jak i w obawie przed represjami. Wszystko to przyczyniło się do tego, że razem z bratem Władkiem, niechcący awansowaliśmy na „stachanowca” inaczej „przodownika pracy”.

Dozorcy i opiekunowie obozu czcili jakieś święto. Z oddalonego baraku dochodziły pijackie śpiewy. My - długo staliśmy na obozowym placu, na wieczornym apelu.
Po spełnieniu wszystkich rutynowych czynności, sprawdzeniu obecności, dokonaniu oceny pracy za ostatni tydzień, szef strażników obwołał mnie i brata Władka „stachanowcem”. Podkreślił nasze zaangażowanie, oczywiście dał nas za przykład innym współobozowiczom.
Poczułem się niedobrze. Było mi wstyd przed innymi współwięźniami i oczekiwałem z ich strony, przeróżnych niesmacznych uwag, a może i kpin.
W dowód uznania dowódca straży poprowadził nas z bratem Władkiem do stołówki, gdzie obdarował nas konserwą mięsną w blaszanej kilogramowej puszce, nadjedzoną jednak przez kogoś wcześniej - więcej niż w połowa była zjedzona. Ta niespełna połówka konserwy, sprawiedliwie podzielona, wystarczyła do naprawy reputacji u swoich krajanów - współwięźniów.
W dowód uznania obydwoje z bratem Władkiem, otrzymaliśmy lżejszą pracę.

Zostałem mianowany „uczotczikiem”, czyli - rachmistrzem do obliczania wykonanych dniówek. Władek, otrzymał pracę w obrębie kuchni. Od tego czasu zaczęły się dla nas mniej uciążliwe dni. Im dłuższy był nasz okres internowania (pobytu w łagrze) oględnie zwanym - obozem pracy, tym bardziej powszechny był widok współwięźniów cierpiących na opuchliznę głodową. Umieralność w łagrze stała się codziennością, a w okresie zimowym była ogromna. Codziennie wynoszono na „golgotę”, co najmniej jedne, a niekiedy nawet po kilka zwłok. Golgotą - nazwaliśmy pagórek leżący w sąsiedztwie łagru, na którym kiedyś tam wcześniej więźniowie ustawili 3 drewniane krzyże, z których środkowy dominował wielkością nad pozostałymi.
Wokół krzyży urządzono widoczny na odległość - cmentarz. Jak głosiła obozowa wieść ...( może nieco przesadzona) z 1200 przetrzymywanych więźniów około jedną czwartą wyniesiono w ciągu pierwszych trzech kwartałów na pobliską „golgotę”.

Ludzie umierali z zimna, głodu i wycieńczenia. Główną przyczyną tak licznych zgonów było niedożywienie, ciężka niewolnicza, ponadludzka praca, biegunka i odwodnienie organizmu, tyfus, malaria, oraz brak właściwej opieki zdrowotnej podczas trwającej choroby.
Ich walka o przeżycie, była z góry przegrana. Dużo umierało. Pogrzeby były oszczędnościowe. Była jedna trumna, skrzynia z otwieranym dnem na zawiasach. Musieliśmy kopać głęboki dół, niosło się nieboszczyka w trumnie, nad dołem trzeba było otworzyć to dolne wieko i goły nieboszczyk (bo ubranie zabierali żywi) walił się do grobu. Wtedy sypało się trochę ziemi.
Jak umarł następny, szedł na tamtego. Dopiero jak w grobie było sześciu nieboszczyków mogliśmy zasypać grób.

To wstrząsająca relacja ojca...

Głód i choroby wykańczały internowanych. Ojciec był świadkiem śmierci przyjaciela z którym pracował przy melioracji gruntu. Brał udział w jego pogrzebie. Ofiary, czas jakiś były lokowane w głębokim podmokłym rowie, pełnym much i komarów. Gdy następował rozkład ciał, kazano nam, obozowiczom, między innymi ojcu, usunąć ciała. Musiał to robić gołymi rękami. Trupy, zostały załadowane na wózek, następnie wrzucone do wykopanego przez innych dużego dołu, zasypane wapnem i cienką warstwą ziemi. Po tych zbiorowych mogiłach na pewno już dziś ślad zaginął. Mam wiele sentymentu do tych osób. Nikt nie mógł płakać ani modlić się za tymi co w straszliwej nędzy z głodu i chorób pomarli i tam na zawsze pozostali. Ogrom doznanych cierpień stawia ich w szeregu najbardziej zasłużonych męczenników.

Nostalgia za domem rodzinnym, oddalonym o tysiące kilometrów, stanowiła jedną z największych dolegliwości przez cały czas pobytu w Związku Radzieckim.
Każdy z nas marzył, aby kiedykolwiek do niego wrócić. Przez długi czas rodziny wielu deportowanych nie były świadome losu swoich najbliższych. Tylko do niektórych dotarły kartki obozowe z syberyjskich łagrów. Poczta polowa funkcjonowała tylko w nielicznych łagrach. Zazwyczaj zezwalano więźniom na napisanie jednego listu miesięcznie. Tylko że większość z nich nigdy nie trafiała do adresatów.

Niejaki pan Baniecki z Bochni był szewcem i potrafił naprawić najbardziej zniszczone obuwie, sam robiąc dratwę, gwoździe z drutu i drewniane ćwieczki. Z drewna i skrawków skóry robił sandały-drewniaki („bosonóżki”), które często bywały w powszechnym użyciu.

Dopiero kilka lat po wojnie, kiedy trudności przemysłu w Polsce spowodowane brakiem siły roboczej, katastrofalna sytuacja rodzin deportowanych, rosnąca fala interwencji ze strony krewnych oraz zakładów pracy i organizacji społeczno-politycznych sprawiły, że kwestia ludzi wywiezionych na Syberię, stała się jednym z kluczowych problemów, przed którymi stanęły komunistyczne władze PRL.

W Moskwie utworzono specjalną komisję, która wyszukuje łagierników – Polaków i kieruje ich z powrotem do kraju. Pewnego dnia do obozu przyjechał rejonowy prokurator i na apelu oświadczył, że rząd radziecki wspaniałomyślnie ogłosił dla internowanych amnestie i możemy wkrótce swobodnie opuścić Bajdajewkę. Podobno nadszedł również telegram z polskiej ambasady w Kujbyszewie z zapytaniem i prośbą o podanie nazwisk, w celu uzyskania zapomogi. Jednocześnie dotarł także do naszego obozu apel polskiej ambasady, by Polacy tworzyli większe skupiska w okolicznych miastach, szykując się do łatwiejszego grupowego wyjazdu. Przewodniczący obozu, wydał jednak zakaz przydzielania Polakom jakiejkolwiek zapomogi i artykułów spożywczych na drogę powrotną. Absolutnie nie zgadzał się na nasz wyjazd, dopiero postraszony, że będziemy interweniować w NKWD o naruszanie dekretu Rady Najwyższej ZSRR o amnestii, ustąpił. Rząd radziecki obiecał przecież pomoc materialną, oraz złożył obietnicę, że zorganizowany zostanie powrót Polaków do Ojczyzny, a cała „wierchuszka” i sam Stalin popierają te postanowienia.

Wkrótce u Polaków zjawili się służbowi milicjanci z „powiestkami” (wezwaniami) do NKWD.

Ci, którzy udali się tam ... powiedziano im, że przestają być obywatelami polskimi i otrzymują obywatelstwo radzieckie. Polacy bronili się. Wystawialiśmy czujki i widząc idącego milicjanta, ukrywaliśmy się, byle nie wziąć do ręki „powiestki”. Ta „zabawa” w ciuciubabkę trwała kilka dni. Zbliżał się początek miesiąca, gdy wydawano kartki na chleb. Dowiedzieliśmy się, że można je otrzymać tylko wówczas, kiedy okaże się zaświadczenie z NKWD o obywatelstwie radzieckim.
 
Za niedługo, otrzymaliśmy kartki żywnościowe - zwane popularnie „Stalinskij pajok” (pajok - przydział) po 35 dkg chleba dziennie, 20 dkg cukru i 1/10 litra oleju, rzekomo na miesiąc przewidywanej podróży. Jak zwykle toczyły się awantury, dochodziło nawet do rękoczynów, posądzeń o nadużycia itp. Nawiasem mówiąc, dary te były ponoć dostosowane do tutejszych warunków klimatycznych. Ilość chleba była niewystarczająca, tym bardziej, że był on zazwyczaj niedopieczony, ciężki, ze złej jakości mąki, jakby zmieszanej z trocinami. Otrzymane kartki żywnościowe trzeba było zarejestrować („zakrepit”). Zdarzało się, iż po wielu godzinach czekania chleba w ogóle nie przywieziono.

W 1948 r. niektórzy otrzymali po 40 rubli rekompensaty i mogli wracać do Polski, do rodzin, które dotąd żadnych wieści o nich nie miały. Przez wiele lat pobyt na syberyjskim zesłaniu musiał być tematem tabu. Należało milczeć. Ojciec oraz jego koledzy niejednokrotnie pytani o przeżycia z tamtego okresu - zawsze uparcie „zbaczali z tematu” bo nie chcieli mówić ani o doznaniach w „gułagu”, ani o sobie za wiele ; za bohaterów też nie chcieli uchodzić.

Mimo tych sporadycznych scysji poczuliśmy oddech swobody. Polakom wnet wydano paszporty poświadczające, że są Obywatelami Rzeczypospolitej Polskiej.
Były one w czterech językach: polskim, angielskim, francuskim i rosyjskim. Miały format A-4 i drukowane były na papierze przypominającym kalkę techniczną.

Tak zakończyła się nasza „dalekowschodnia podróż” lub, stosując tytuł trylogii Aleksego Tołstoja, - „Droga przez mękę”.

Posłowie ...

Od momentu deportacji minęło kilkadziesiąt lat. W dorosłe życie wkroczyły kolejne pokolenia mieszkańców Kościelisk. Wielu spośród nich nigdy nie słyszało o tej straszliwej tragedii. Wielu nie jest w stanie zrozumieć determinację swoich rodziców, dziadków czy krewnych, którzy próbują ustalić kolejność losów wywiezionych w 1945 roku do sowieckich łagrów.
Poszukują dokumentów wyjaśniających przyczyny ich wywózki, potwierdzających pobyt i katorżniczą pracę w sowieckich łagrach. Wiele rodzin nadal. nie pogodziło się z brakiem informacji na temat losów ich bliskich oraz miejsc ich wiecznego spoczynku.
Wspólne przeżycia w sowieckich łagrach sprawiły, ze niektórzy deportowani po powrocie w rodzinne strony utrzymywali ze sobą potajemny kontakt, albo ze świadomej obawy ograniczali. Niektórzy wycieńczeni głodem, chorobami oraz nadmiernym wysiłkiem, nigdy nie odzyskali zdrowia. Często represjonowanym konfiskowano majątek oraz anulowano świadczenia do emerytury albo renty za okres internowania i katorżniczej, przymusowej pracy w ZSRR, a pozbawione przez ten czas środków do życia rodziny, borykały się z ubóstwem.
Nie przypuszczając, że wraz z wyczekiwanym końcem wojny, rzekomym wyzwoleniem, rozpocznie się rodzinna gehenna i długoletnia rozłąka.
Pierwsze powroty Polaków z „nieludzkiej ziemi” trwały do początków 1950 roku. Pojedyncze osoby wracały jeszcze do 1954 roku i później.

Matka, Julia Pitoń, tak wspomina powrót ojca:

(...) W środku nocy obudziło nas pukanie do drzwi. Matka wystraszyła się i wahała z otwarciem drzwi, chociaż męski głos za drzwiami mówił, że jest jej mężem, który wraca z Rosji. Julka! ... powtarzał – Julka!, otwórz - to ja – żyję!. Otwarła. Kiedy go poznała w wypłowiałej, brudnej koszuli, pobiegła natychmiast do domu swojej szwagierki - Marii Pitoń, której mąż -Władysław, a brat - Stanisława, również w tym samym czasie zjawił się w swoim rodzinnym domu ; budząc wszystkich i krzycząc: Staszek sie wrócił! - żyje ! Za chwilę wszyscy krewni i bracia z sąsiednich domów zebrali się , aby przywitać się z ojcem ... a przede wszystkim, aby przekonać się, że to naprawdę - Oni.
Radości nie było końca, chociaż ojciec i stryjek Władysław ... był zawszony i wynędzniały.

Wszyscy „łagiernicy” z Kościelisk, Stanisław Pitoń-Kubów, Władysław Pitoń-Kubów, Jan Gąsienica-Bukowy, Józef Szczepaniak-Sywarny, Jan Palider, Andrzej Karpiel z Kir, Józef Krzeptowski-Ujek oraz Wojciech Bobak z Zębu, którzy jechali tym samym transportem, zanim dotarli do swoich domów i rodzin, zawstydzeni swoim nędznym wyglądem czekali nocy, aby w ciemnościach dotrzeć okrężnymi, polnymi, drogami. Nie chcieli aby ich zniszczonych łachmanów ktoś ze znajomych albo sąsiadów uwidział.

Dopiero przełom w 1989 roku sprawił, że przemilczany przez lata temat syberyjskiej deportacji pojawił się w życiu publicznym. Napływające do różnych redakcji listy potwierdzały żywotność tego społecznego tematu, zawierały uzupełnienie informacji, sprostowania, zapytania o losy innych deportowanych. Nierzadko taka publikacja była pierwszym potwierdzeniem wywózki ich najbliższych do ZSRR.

Spisał: Andrzej Pitoń-Kubów.